Tak sobie dzisiaj myślę, że gdyby nie dynia, to pewnie nie odważyłabym się na pisanie bloga. W ubiegłym roku kupiłam swoja pierwszą dynię, na targu w Le Chambon sur Lignion. Kosztowało mnie to ogrom wysiłku, bo nie mówiłam nic a nic po francusku, a dynia spoglądała na mnie tak, jakby sama prosiła, bym zabrała ją ze sobą do domu, więc nie mogłam jej zostawić. I tyle co ja się namachałam tymi rękami, aby wytłumaczyć sprzedawczyni, o co mi chodzi, że hoho... Ale do samochodu szłam z nią tak dumna, jakby mi ktoś koronę włożył na głowę. Wtedy postanowiłam sobie, że muszę coś zrobić w sprawie komunikacji werbalnej, bo zginę we tej mojej nowej Francji. Niestety skończyło się na słomianym zapale. Potem zrobiłam tej mojej dyni zdjęcia i pomyślałam,że może jest ktoś, podobnie jak ja, zakręcony na punkcie dyniowatych, że może i warto pokazać te moje zdjęcie. I tak napisałam swój pierwszy post...
A wracając do nauki języka, tym razem postanowiłam, że nie odpuszczę i postaram się uczyć systematycznie. Bardzo też dopinguje mnie w tym mój mąż, więc nie chcę dać plamy...
Ale o dyni miało być... dzisiaj na targu, na który wybrałam się do Yssigeaux, po paprykę na przetwory, zobaczyłam te maleństwa białe i pomarańczowe i te z zielono-żółte paski. I znowu musiałam się namachać łapskami....to zaczyna być irytujące. Trzymajcie więc za mnie kciuki, bo wsparcie niezwykle potrzebne.